Dzień z życia pracownika. Praca #3: Wychowawca kolonijny.

in #polish7 years ago

[Praca #1

[Praca #2

Uszanowanko! W dzisiejszym dniu z życia pracownika zagłębie się w arkana pracy wychowawcy kolonijnego. Z dziećmi oraz opieką nad nimi czy częściowym wychowaniem byłem już związany od moich najmłodszych lat. Mając doświadczenie w prowadzeniu drużyny harcerskiej czy opiece paliatywnej oraz nabywszy trochę umiejętności przy robieniu kursu pedagoga szkolnego, chciałem znaleźć pracę, która da dodatkowy zastrzyk gotówki w czasie wakacji, jednocześnie nie będąc jakąś stałą formą zarobkowania. Zrobiłem więc szybki kurs online i otrzymałem uprawnienia wychowawcy na wszelkiego rodzaju kolonie. Gdy tylko stosowne papiery doszły pocztą rozpocząłem szukanie pracy i udało mi się otrzymać pozycje jednego z dwóch wychowawców na okres trzech, trzytygodniowych turnusów.

Czas na przygodę.

Na pewno część z Was była na jakimś obozie czy koloniach organizowanych przez rozmaite instytucje bądź firmy. I każdy ma swoje wspomnienia z takich wyjazdów jak również własną opinię na temat kolonii w ogólnym znaczeniu (zakładam, że nie dla każdego był to super spędzony czas). Te, na których pracowałem były obozem sportowym regularnie organizowanym przez prywatną firmę. I nie były to byle jakie obozy, ponieważ cena za taki trzytygodniowy pobyt sięgała grubo ponad kilka tysięcy złotych. Dzieciaki biorące w nich udział były z bogatych domów, a na miejsce zgrupowania przybywały wypasionymi autami, obładowani wszelką maścią iPhonów, tabletów, laptopów czy setkami innych gadżetów, które w mojej opinii były tylko dodatkowym balastem na tego typu „wypoczynku”. Jak dotąd większość dzieciaków, z jakimi pracowałem była raczej ze skrajnie ubogich rodzin, niepełnych, patologicznych. Te z normalnych, przeciętnych domów także się zdarzały. Do tego jeszcze chore i umierające dzieci. Dlatego też nie byłem pewien czy poradzę sobie z dziećmi wychowanymi „na wypasie”, których zachciankę należy od razu spełnić, a każdego tupnięcia nóżką bać się, bo zaraz „Powiem tatusiowi i do mamusi zadzwonię”.

Siądź pod mym liściem, a odpocznij sobie.

Jak wygląda przeciętny dzień na takim obozie? W zasadzie to każdy dzień z technicznego punktu widzenia jest taki sam. Wyjazd był tak naprawdę swego rodzaju zgrupowaniem sportowym dla dzieciaków grających w tenisa ziemnego. W skład kadry wchodzili instruktorzy gry, kierownik obozu oraz wychowawcy. Każdego wieczoru zbieraliśmy się całą kadrą ustalać plan działania na kolejny dzień, który następnie był wywieszany w holu, aby dzieciaki jak wstaną rano mogły się z nim zapoznać. Nie był więc to typ kolonii organizowanych przez gminę czy miasto gdzie często dzieci wysłane są na kilka dni i w ciągu tego czasu zajmują się czym chcą nierzadko nie będąc nawet pod odpowiednią opieką, bo wychowawca akurat ogląda serial czy poszedł sobie pospacerować na molo. Tutaj od pobudki, aż do kolacji uczestnicy nie mieli nawet godzinki dla siebie (zdarzały się wyjątki przeważnie jak grupowo szliśmy na miasto to była godzina lub dwie czasu wolnego dla każdego), a między zajęciami dostawali z 15 minut na prysznic i przebranie się.

Dlatego też zaraz po pobudce było kilkanaście minut na ogarnięcie i przygotowanie do porannej rozgrzewki. Potem śniadanie i część osób szła na kilka godzin ćwiczyć techniki gry tenisowej, natomiast część szła z opiekunami na jakieś zajęcia mające im zapewnić rozrywkę w czasie gdy tamci szkolą backhend. Następnie zmiana ról i po kolejnych godzinach ćwiczeń – obiad. Po posiłku znów to samo. Jedni ćwiczą inni się „bawią” z nami. Do kolacji kolejna zmiana i po posiłku mamy już czas „wolny”. Umieszczam go w cudzysłowie, bo tak naprawdę nie był on do końca wolny. Dzieciaki nie mogą wychodzić poza teren ośrodka samemu. Zostaje więc siedzenie w pokoju, gra w tenisa stołowego albo inne formy aktywności wieczornej jak krzyżówki czy odwiedzanie kolegów w ich pokojach. Wydaję się to czymś normalnym, ale dla porównania kilka domków dalej od nas (mieszkaliśmy w ośrodku gdzie znajdowało się 20-30 leśnych chatek ośmioosobowych oraz jeden, duży, dwupiętrowy kompleks hotelowy) była „zielona szkoła” i dzieciaki przez cały dzień robiły co im się podobało, chodziły gdzie i kiedy chciały, a jedyną restrykcją była cisza nocna po godzinie 22:00, która i tak była pro forma, bo żaden z obozowiczów się tym nie przejmował. Nie miały żadnego planu czy pomysłu na siebie i zagospodarowanie swojego dnia. Zapytacie gdzie opiekunowie? Cóż jedyną osobą z kadry była pani wychowawczyni, która preferowała spacery w słońcu, przeglądanie kobiecych pisemek i pogaduchy z kucharkami na papierosku za stołówką (jaki kraj takie wczasy pod gruszą :D ).


Ciekawych historii można by znaleźć tyle, że Szeherezadzie nie starczyłoby nocy na ich opowiedzenie. Dlatego chciałbym się podzielić jedynie kilkoma z nich (tymi pozytywnymi i negatywnymi) oraz jeśli ktoś wpadnie na pomysł zostania takim wychowawcą – podzielić własnymi radami i spostrzeżeniami. Nawiązując do tego, co pisałem wyżej o dzieciach z bogatych domów muszę szczerze przyznać, że miałem bardzo mylne pojęcie o tym. Sporo dzieciaków było dość normalnymi, przeciętnymi gimnazjalistami, licealistami, ale zdarzało się też dużo takich turnusów, gdzie pacholęcia były albo skrajnie grzecznymi i posłusznymi „ciapami” albo wręcz skrajnie nieprzystosowanymi do współgrania z rówieśnikami, małymi szatanami z przerośniętym ego.

Pierwsza zasada, jaką należy się kierować i mieć na uwadze to fakt, że nie jesteśmy ich rodzicami i jako tacy nie będziemy też przez nich raczej postrzegani. Chodzi mi o to, że jak mama powie „Posprzątaj pokój i wynieś śmieci!” to mniej lub bardziej chętnie dzieciak to zrobi. Tutaj jesteśmy dla nich obcymi osobami. Oczywiście sprawujemy stanowisko opiekuna i w teorii zastępujemy na czas takiego wyjazdu rodzica, ale praktyka pokazuje coś zupełnie innego :). Nie będziemy się przecież kłócić z takim dzieciakiem czy nie damy mu lania po dupsku. Co zostaje w takim razie? Prosić albo straszyć? Użerać się i szarpać nerwy by nieposłuszny robaczek zrozumiał, że ma zrobić co mu każemy? Nie sprawdzi się to na dłuższą metę, a my zyskamy przydomek tyrana. Moim sprawdzonym sposobem jest zyskanie ich zaufania i traktowanie jak partnera w rozmowie. Jest to bardzo trudna metoda, ale efekty są zadziwiające.

Niegrzeczny Krzyś:

Był sobie Krzyś. Chłopak 15 lat, który wszystko miał gdzieś, a każde zajęcie niezwiązane z grą w tenisa traktował jak głupi przymus. Ciężko było go namówić na wspólne gry, a nawet gdy już do tego dochodziło to właściwie bardziej przeszkadzał innym niż cieszył się z zabawy. Miał też tendencje do chwytania za telefon i zgłaszania wszystkiego mamusi, jeśli coś mu nie pasowało albo została mu zwrócona uwaga, że źle się zachowuje. Na początku mi to nie przeszkadzało. Gdy przychodził kierownik obozu, że mama Krzysia dzwoniła do niego na skargę to fakt lekko się zagotowałem. Gdy za którymś razem zadzwoniła już bezpośrednio do mnie – wkurwiłem się na poważnie. Ale sącząc sobie któregoś wieczorka herbatkę (nie mogliśmy przez cały okres turnusu ruszać alkoholu) wpadłem na pomysł jak tutaj urządzić Krzysia tak, żeby oprócz gry w tenisa wyniósł coś więcej z wyjazdu.

Przyszedłem do niego po kolacji w czasie wolnym. I mówię mu, że dzwoniła jego mama, trochę pogadaliśmy, a że gadaliśmy o wielu rzeczach dowiedziałem się, iż jest zdolny nie tylko w tenisa, ale w wielu innych dziedzinach wykazuje się niebywałymi umiejętnościami (nie muszę tutaj zaznaczać, że kłamałem jak z nut i „manipulowałem” subtelnie dzieciakiem), że jest solidny i dokładny, a do tego potrafi zrobić rzeczy, których inne dzieci nawet nie ogarniają. No i chciałbym to sprawdzić. Krzysiowi duma skoczyła wyżej niż ego. Od razu się zgodził i zapytał co będziemy robić? Zabrałem go więc na placyk, wyciągnąłem karabinki paintballowe i krok po kroku, ostrożnie, tłumacząc wszystko po pięć razy – nauczyłem go czyścić i konserwować sprzęt. To był strzał w dziesiątkę. Razem zrobiliśmy ponad 20 sztuk, pogadałem trochę z chłopakiem i dowiedziałem się o nim więcej, a on nauczył się czegoś nowego, ważnego i odpowiedzialnego z jego punktu widzenia i poczuł się wyróżniony. A ja dzięki pomocnikowi zakończyłem swoje obowiązki dwa razy szybciej. Przyjemne z pożytecznym :)

Gang spryciarzy:

Tak jak wspominałem były to w większości dzieci z bogatych domów. Niestety często zamiast miłością rodzice napychali je kasą. I tak, żeby się pozbyć dzieciaka na okres wakacji zapisywali go z góry na dwa, trzy turnusy z rzędu (6-9 tygodni poza domem). Jednym się podobało, inne dzieciaki odliczały czas do końca już od pierwszego turnusu. Jak sobie radzić z dziećmi wiem (przynajmniej cudzymi), dlatego nie było dla mnie zaskoczeniem, że większość z nich mnie polubiła. Ale plan, jaki uknuły zadziwił nawet mnie. Kilkoro starszych chłopaków będących właśnie zapisanych na trzy rundy obozu (16-18 lat) wymyśliło sobie, że skoczą ze mną na piwko i balety. Oczywistym dla mnie był fakt, iż pić nie mogę w czasie pełnienia opieki nad nimi. Więc tłumaczę im, że nie da rady i takie coś zupełnie nie przejdzie. Oni jednak doszli do wniosku, że przecież między turnusami jest dzień przerwy, aby stary turnus spakował się i pojechał do domu, panie sprzątaczki ogarnęły pokoje i zmieniły pościel, a kolejnego dnia przyjadą nowi obozowicze. Więc technicznie przez ten dzień nie jestem ich opiekunem, tylko zwykłym wczasowiczem. Sprawdziłem swoje papiery i umowę o pracę i rzeczywiście mieli rację (prawdopodobnie nie byłem ich pierwszą ofiarą). Oni natomiast także tracili status obozowicza i rodzice za ten dzień prywatnie musieli dopłacić właścicielowi ośrodka za ich pobyt. Mało tego oni zadzwonili do swoich rodziców i powiedzieli, w czym rzecz. A tamci im jeszcze przyklasnęli. Powiem szczerze – zbaraniałem. Koniec końców zgodziłem się z nimi pójść, ale bez mojego udziału w piciu, bo jednak chciałem by widzieli wciąż we mnie opiekuna grupy, a nie kumpla od kieliszka i jedynie po to, by porozmawiać i im potowarzyszyć. Prawda jest taka, że chciałem mieć na nich oko. I dobrze, że to zrobiłem, gdyż jeden z nich odpadł po trzech piwach i trzeba go było wlec do domków, a kolejna dwójka prawie rozkręciła burdę z osiłkiem, przed którym ja sam chciałem uciekać gdzie pieprz rośnie, a co dopiero oni.

Federer by mnie zrozumiał:

Na koniec każdego turnusu jest organizowany turniej wyłaniający najlepszego uczestnika z kategorii „Dopiero się uczę”, „Średnio coś umiem” oraz „Bij pokłony przed mistrzem”. No i dzieciaczki pod okiem instruktorów mają przez dwa dni rozgrywany mini puchar Davisa. Jest to najlepsza część turnusu dla mnie - każde z nich woli obserwować innych grających niż się bawić toteż primo mam praktycznie luźny dzień, a secundo wszyscy są w jednym miejscu – na kortach więc i problem z pilnowaniem jest mniejszy, ponieważ każdego mam pod ręką. Przyjemnie jest popatrzeć na ich zmagania, bo niektórzy są naprawdę nieźli w te klocki i myślę, że będą (jak już w swoich kategoriach wiekowych nie są) znanymi zawodnikami, a tych, którym mniej wychodzi ta sztuka... cóż też lubię poobserwować, bo często są to bardzo pocieszne obrazki. W finałowym meczu najlepszych dwóch zawodników branych jest na zasadzie zwycięzca z „Bij pokłony przed mistrzem” oraz zwycięzca „Średnio coś umiem”. I siedzę na ławeczce rozkoszując się słońcem i chwilą odpoczynku, a dodatkowo ciesząc się zaciętym meczem, gdyż teoretycznie słabszy zawodnik - zaczął wygrywać. Po kolejnym nieudanym serwisie, straconym punkcie, a w końcu przegranym secie Marek (pretendent do tytułu – niekwestionowany przedmeczowy zwycięzca) zdenerwowany zaczyna walić rakietą w kort. I rozwala ją na drobne kawałki, po czym idzie w stronę torby i wyciąga nową. Sytuacja powtarza się za chwilę po kolejnym oddanym gemie. I znów na sam koniec przegranego meczu. A ja niedowierzając siedzę dalej na ławeczce patrząc jak 17-latek w ciągu kilkudziesięciu minut unicestwia na korcie równowartość moich trzech pensji (dla ciekawskich – tak zarobek opiekuna jest raczej niski, ale rakiety tenisowe kosztowały luźno 1500+ złotych sztuka).

Praca opiekuna nie należy oczywiście do najprostszych. Musisz wstać wcześnie rano jeszcze zanim obudzą się dzieciaki (ja jestem wyznania, że szósta rano to przecież jeszcze noc, a nie czas na budzenie się), a spać możesz się położyć dopiero jak wszyscy podopieczni już zasnęli. Czyli gdzieś przy dobrych wiatrach około godziny pierwszej w nocy. Dodatkowo trzeba mieć oczy naokoło głowy 24/7. No i należy pamiętać o uzupełnianiu na bieżąco dokumentów dla ministerstwa czy innego ustrojstwa w razie kontroli. Czas na takie rzeczy masz w ciągu wolnego – czyli w nocy :). Jeśli jesteś osobą niecierpliwą i nie masz w sobie pokory to szybko tutaj tych cech nabierzesz. Pamiętam jak raz przy strzelaniu z wiatrówki poszedłem zmieniać tarczę na drzewie. Nie wiem jak ale zapomniałem na te 20 sekund wziąć ze sobą broń. Szybko przypomniał mi o tym śrut odbity od drzewa rykoszetem prosto w czoło. Od tego momentu już nigdy nie zapominałem o sprzęcie. Myślisz, że dzieci są zmęczone i pójdą zaraz spać? 10 rolek papieru toaletowego majestatycznie zwisające z drzewa przypomną Ci, że jeszcze mają trochę sił na dziś. Chcesz nauczyć dzieciaki jak poprawnie korzystać ze sprzętu do paintballa? Spoko one pokażą Ci, że mają to już opanowane strzelając do siebie nawzajem nie będąc jeszcze w maskach ani strojach ochronnych (jedyny plus że amunicje rozdaję dopiero przed rozpoczęciem gry jak każdy już jest gotowy więc waliły do siebie jedynie na „sucho” sprężonym powietrzem). Ciekawostka, jakiej się dowiedziałem od jednej z opiekunek – jej koleżanka na jakimś turnusie nie dopilnowała w nocy obozowiczów i jednej nieletniej w tym czasie zaszło się w ciążę. Sąd przyznał alimenty, a wszystkim obciążył właśnie tą nieszczęsną opiekunkę, która płaci podobno do tej pory kilkaset złotych miesięcznie.

W całokształcie na tej pracy kokosów nie zbijesz, ale zyskujesz coś bardziej wartościowego od pieniędzy. Dostajesz radość, uśmiech i zadowolenie dzieci ze spędzonego z Tobą czasu. Wdzięczność, miłe słowa i obietnice przyjaźni „już na zawsze” (część z nich mam ciągle na mediach społecznościowych i obserwuje jak wyrośli na prześliczne kobiety, przystojnych mężczyzn, programistów, prawników, weterynarzy – mam nadzieję, że przede wszystkim dobrych ludzi). A Ty pamiętasz ich jak śmigali między pokojami w konspiracji przed Tobą, żeby tylko nie iść jeszcze spać i posiedzieć godzinkę dłużej z obozowymi kolegami. Dodatkowo zaszczepiasz im cząstkę siebie. Kształtujesz w jakimś stopniu ich własne ja. Każdy rodzic rozumie, o czym mówię, ja natomiast nie mając własnych pociech starałem się dać to, co najlepsze tym „pożyczonym” na kilka tygodni. I to jest znacznie lepsze od pensji, którą dostawałem i chyba największy plus tej pracy. Minusem są niedobory snu i ewentualny strach w momentach, gdy nie wiesz gdzie znajduje się Twój podopieczny. Chociaż jeśli jesteś osobą co ma łeb na karku i trochę oleju w głowie takie sytuacje raczej nie będą się zdarzać, bo dzieciaki zachęcone Twoją osobą będą towarzyszyć Ci wszędzie nie odstępując nawet na krok.

Zasada numer dwa: Szczęście i miłość to jedyne rzeczy, które będąc dzielonymi – mnożą się.