Dobry wieczór.
Zasnęłam jak kamień, ale wybudzał mnie katar. Jest on już ciutkę słabszy niż był, ale nadal jest i bardzo mnie wkurwia. Mimo wszystko nie chcę tracić kasy na jakieś proszki skoro to tylko lekkie przeziębienie. Niech organizm trochę sam powalczy.
Wstałam to poszłam z kudłaczem na spacer. Nie chciało mi się. Według termometru było nawet ciepło, ale ja postanowiłam mimo wszystko ubrać zimową kurtkę i czapkę, bo nie było mi jakoś wybitnie ciepło i nie chciałam się jeszcze bardziej doprawić. Dmucham na zimne trochę też, bo nie mogę sobie pozwolić na L4 czy dłuższy urlop w przypadku choroby. Nie stać mnie poza tym na chorowanie. Liczę każdy grosz, bo w maju będzie wielka bieda, bo przyjdzie obciążenie za kredyt odnawialny i nie wiem jak ja sobie z tym poradzę. Czuję, że wcale, bo nie mam skąd wziąć 500 zł na tę opłatę.
Do pracy dojechałam dużo przed czasem. Po wejściu zaatakowała mnie sprzątaczka, że wzięliśmy jej wiaderko i nie odstawiliśmy na miejsce. Przeprosiłam ją z 10 razy, a i tak cały czas piłowała o to nieszczęsne wiaderko. To był mój błąd, bo miałam je odnieść, ale jakimś cudem zapomniałam, a w sumie nie jakimś cudem tylko jestem po prostu człowiekiem i czasem zdarza się, że coś wyleci mi z głowy. Przeprosiłam po raz 50 i poszłam na magazyn, bo już nie mogłam znieść maltretowania tematu tego nieszczęsnego wiaderka. Pracy malutko co jak wiecie jest przeze mnie wręcz znienawidzone. Starałam się jak mogłam wymyślać ludziom pracę, ale wyżej dupy nie podskoczę i o 19 zamknęliśmy magazyn. Drażni mnie to, bo potem trzeba te godziny odrabiać, a kiedy skoro nie ma pracy? Ponoć podpisali umowę z bardzo dobrze prosperującym klientem, ale ja takie zapowiedzi słyszę już od paru tygodni, więc się nie podniecam.
Po powrocie do domu miałam ochotę pomoczyć się w gorącej wodzie pod prysznicem, ale uznałam, że pies jest ważniejszy i poszłam z nim na spacer. Trochę się włóczyłam bez sensu i celu słuchając ulubionej muzyki na słuchawkach i stres z całego dnia w sumie odpłynął. Już mnie nawet to przeklęte wiaderko nie denerwowało. To nie tak, że nagle byłam zrelaksowana, bo nie byłam, ale było mi trochę lepiej. Dlaczego nie byłam zrelaksowana? Bo mam w sobie dużo lęków. Nie czuję się ostatnio dobrze na tym polu. Boję się śmierci i dokucza mi to co dnia, a najgorzej jest kiedy próbuję zasnąć, bo zostaję wtedy sam na sam ze swoim umysłem i nie mam żadnego rozpraszacza dla niechcianych myśli. I niby biorę pregabalinę, która jest dość silna jeśli chodzi o lęki, a jednak nie osiągnęłam jeszcze w tej materii pełni szczęścia. Swoją drogą jutro mam kontrolę u psychiatry i zobaczymy co mi powie. Ja z grubsza wiem co chcę jej powiedzieć: jest stabilnie, ale mogłoby być lepiej, bo lęki. I w sumie tyle mam jej do powiedzenia. O tym, że nie chcę chodzić na terapię raczej jej nie będę mówić, bo nie chce mi się słuchać kazań na ten temat. Wrócę na terapię jak spłacę kredyty. Wtedy sobie pójdę prywatnie do kogoś z kim mi się fajnie będzie pracować. I tyle.
Po powrocie do domu zapakowałam obiady na kolejne dwa dni do pojemników i zaległam przed komputerem. Trochę pooglądałam YT i filmiki o fit jedzeniu, żeby szukać sobie inspiracji do posiłków aż przyszedł wieczór i pora iść powoli do łóżka. Może jeszcze nie spać, bo leki się odpowiednio jeszcze nie wkręciły, ale już sobie poleżeć i poczytać książkę. Ostatnio codziennie to praktykuję: przed snem czytam. Nie jakoś długo i niestety nie udało mi się wyeliminować patrzenia w telefon, ale coś tam sobie trochę podczytuję. A w ogóle to w końcu założyłam na telefon szkło ochronne i etui i już się nie martwię, że nowy telefon się zniszczy. Niestety dopiero dzisiaj odebrałam ten zestaw z paczkomatu, bo zamawiałam w internecie, bo tu na miejscu mieli takie ceny, że głowa boli.
Idę się już położyć i pochillować z moim piesełkiem. Jutro muszę trochę wcześniej wstać do lekarza, więc nie zaszkodzi jak dzisiaj się trochę szybciej położę.
Do jutra.